poniedziałek, 20 lipca 2015
Warto wiedzieć kiedy wycofać się na drugi plan
Mam ostatnio taką refleksję, że moje procesy myślowe nie nadążają za tempem rozwoju mojego syna. To co wczoraj było dla niego osiągnięciem, dziś jest już oczywistą oczywistością. Umiejętnością, którą jakby nigdy nic, po prostu posługuje w codziennym życiu. Dlatego wymyślanie aktywności dla niego bywa czasem bezsensowne. Ba. Dochodzę nawet do wniosku, że zbytnia moja gorliwość w tym zakresie może dziecku nawet szkodzić i spowalniać jego naturalne tempo rozwoju.
Skąd taki wniosek? Jakiś czas temu odkryłam że Tymek zupełnie sam wstaje opierając się jedynie o szybę od drzwi. Do tego momentu byłam przekonana, że jeśli nie ma się czego chwycić, to muszę go przytrzymać żeby się nie przewrócił i nie stłukł głowy. I pewnie myślałabym tak nadal, gdyby nie to, że zrobił to kiedy ja akurat byłam zajęta czymś innym. Okazało się że ten etap Tymek miał już za sobą, ja niestety jeszcze nie :) Tak samo było z raczkowaniem. Kiedy nauczył się raczkować, brałam go na ręce przy pierwszych oznakach zniecierpliwienia. Dla mnie te kilka kroków to i tak było wielkie osiągnięcie. W życiu do głowy by mi nie przyszło, że jest już w stanie pokonywać w ten sposób całkiem spore dystanse. Myślałabym pewnie tak dalej, gdyby nie to, że pewnego dnia Tymek postanowił się ze mną spotkać kiedy ja akurat siedziałam... no.. ten.. w toalecie... Słyszałam tylko jak w mozole i pocie czoła, stękając, popiskując i trzaskając rączkami o podłogę, zmierza w kierunku mojej - że tak powiem - lokalizacji. A dzieliło go od niej pewnie z 10 metrów! Dla mnie dystans nie do pojęcia!
Po jakichś 5 minutach w drzwiach łazienki ukazała się dobrze mi znana, mała kudłata główka, a ja po prostu nie mogłam powstrzymać wzruszenia. No nie mogłam. Więc przyznaję szczerze, siedząc na kiblu, płakałam z radości :D
Na Tymku nie zrobiło to aż tak dużego wrażenia. Na jego buzi malowało się lekkie zadowolenie, ale nie wiem czy cieszył się że przeszedł taki kawał, czy raczej miał ubaw z mojej histerycznej reakcji :)
Z powodu tej mojej lekkiej ociężałości dochodzę więc do wniosku, że lepiej żeby to jednak on wyznaczał granice swoich możliwości, a nie ja.
Nie chodzi tutaj o to że od dziś postanowiłam, że nie będę zajmować się moim dzieckiem. Że koniec zabawy z nim, wygłupiania, czuwania nad jego bezpieczeństwem. Ot nakarmię, przewinę, a przez resztę czasu radź sobie sam mały człowieku. Absolutnie nie. Moja obecność przy nim jest niezbędna. Po to żeby go przytrzymać kiedy sobie nie radzi, przytulić kiedy płacze bo stuknął się w głowę, wziąć na ręce kiedy wspina mi się po nogach, zawrócić kiedy próbuje sam włazić na schody, zabrać mu kosz na śmieci w którym akurat zaczyna (albo kończy) grzebać, przebrać kiedy wylał na siebie fusy z kawy którą piłam rano (dlaczego po sobie nie sprzątam?!), odłączyć z gniazdka kabel który akurat próbuje wsadzić sobie do buzi, sprawdzić czy aby na pewno maść w kierunku której zmierza ma dobrze zakręconą nakrętkę.... i tak dalej.
Poza tym najczęstszym celem Tymkowych aktywności jestem jednak ja. Co jest strasznie fajne, ale nad czym nieraz w duchu ubolewam, bo czasem (a może często?) wolałabym jeszcze odrobinę czasu tylko dla siebie.
W kontakcie z dzieckiem, tak jak w każdej międzyludzkiej relacji ważna jest wzajemność i naprzemienność interakcji. Raz mówię, raz słucham, czasem jestem w pełni obecna, czasem się wyłączam i zajmuję swoimi sprawami. Taka sama jestem w relacji z moim synem. Ważne żeby było naturalnie. Żebyśmy oboje mogli doświadczyć tej naprzemienności. Czasem to ja podsuwam pomysły na zabawę. Czasem podążam za tym co on akurat robi. Innym razem z kolei zupełnie w jego aktywność się nie włączam. Obserwuję go tylko, albo po prostu zajmuję się swoimi sprawami. On ma wtedy wolną rękę, więc może robić dokładnie to co chce i potrafi. I wtedy właśnie dzieją się rzeczy najbardziej niezwykłe. Takie których w życiu bym się po nim jeszcze nie spodziewała.
Dlatego warto wiedzieć kiedy wycofać się na drugi plan. Być obok, obserwować, czuwać nad tym co się dzieje, ale nie pchać się z pomocą i swoją wizją przed szereg. Dać dziecku szansę na przejęcie inicjatywy, kiedy to ono decyduje o tym co oboje robicie. Rodzic który potrafi za tą aktywnością podążać to najlepszy kompan do zabawy. A do tego, bardziej od wiecznego entuzjazmu i ciągłej gotowości do wymyślania zwariowanych atrakcji, potrzebna jest nasza uważność. Ja ciągle się uczę, że ta uważność nie jest równoznaczna z naszą - rodziców - nadaktywnością i nieustannym uczestnictwem w tym co robi dziecko.
Więc powtarzam sobie po raz kolejny - twoje zadanie nie polega na tym żeby bez przerwy wymyślać dziecku nowe atrakcje. Twoje zdanie jest całkiem inne. Masz być obok i reagować na to co on ci komunikuje. Jeśli cię potrzebuje, a ty czujesz że teraz jesteś w stanie dać mu tą swoją obecność to idź, i bawcie się dobrze. Ale jeśli on akurat jest czymś pochłonięty i zupełnie cię nie zauważa, to w duchu klaśnij w dłonie, wycofaj się na paluszkach i idź sobie zrobić herbatkę. Albo wyciągnij się na kanapie.
I lepiej się pospiesz, bo prawdopodobnie nie potrwa to zbyt długo :)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Kapitalne! Nic dodać, nic ująć;)
OdpowiedzUsuńDzięki Drugi Brzegu ;) I pozdrawiam z kanapy i z herbatką :) Tymek śpi :)
UsuńCałą prawda ! ;-)
OdpowiedzUsuńChoć wiele bym dała by ta chwila, gdy mój Xav zajmuje się sam sobą trwała dużo dłużej. ..
Amanda rozumiem Cię :) Ja też, choć kocham mojego synka nad życie i lubię spędzać z nim czas tak bardzo cieszę się chwilami, które mam dla siebie, że po prostu nie da się tego wyrazić słowami ;)
Usuń