Dopadł nas jakiś złośliwy
wirus, który opanował całą rodzinę. Zaczęło się od synka z którym ostatecznie
trafiliśmy w zeszłym tygodniu do szpitala.
A szpital to jest dopiero historia. Najpierw z
chorym dzieckiem i skierowaniem do szpitala musieliśmy stanąć w dłuuuugiej
kolejce innych rodziców którzy przyszli tam ze swoimi chorymi dziećmi.
Kiedy już dostaliśmy się do okienka okazało się, że wcale nie musieliśmy tam stać i pewna miła pani zaprowadziła nas tam gdzie trzeba. Potem, ze skierowaniem na oddział pulmunologiczny trafiliśmy na oddział gastroenterologiczny bo tylko tam było wolne miejsce. Choć tak naprawdę nie leżeliśmy na tym oddziale, bo nasz pokój znajdował się na oddziale endokrynologicznym. Na szczęście bo nie wiem jak wam, ale mnie oddział gastroenetrologiczny kojarzy się z biegunką. Z dużą ilością biegunek.
Kiedy już dostaliśmy się do okienka okazało się, że wcale nie musieliśmy tam stać i pewna miła pani zaprowadziła nas tam gdzie trzeba. Potem, ze skierowaniem na oddział pulmunologiczny trafiliśmy na oddział gastroenterologiczny bo tylko tam było wolne miejsce. Choć tak naprawdę nie leżeliśmy na tym oddziale, bo nasz pokój znajdował się na oddziale endokrynologicznym. Na szczęście bo nie wiem jak wam, ale mnie oddział gastroenetrologiczny kojarzy się z biegunką. Z dużą ilością biegunek.
A więc lekarze z
gastroenterologii, pielęgniarki i pokój na endokrynologii, toaleta dla mam przy
wejściu obok szatni, czyli jakieś 15 minut na to żeby tam dojść, zrobić swoje i
wrócić :) W pokoju ze 35 stopni bo ktoś zapomniał założyć
to pokrętło do regulacji temperatury, a z pokoju nie za bardzo można wychodzić
bo my zawirusowani, a na endokrynologii głównie dzieci z cukrzycą, czyli bez
infekcji i lepiej żeby ich nie zarazić. Noce
na fotelach razem z dwoma innymi mamami, a na drzwiach do oddziału kartka „zakaz
wnoszenia foteli łóżek i materacy” :)
Ale pomijając wszystkie
te niedogodności i absurdy polskiej Służby Zdrowia opieka naprawdę dobra. Panie pielęgniarki bardzo pomocne, zaglądały
do nas po kilka razy w dzień i w nocy. Lekarze komunikatywni (może dlatego że
to szpital pediatryczny), diagnozę postawili na podstawie wyników badań a nie
własnego widzimisę, dzięki czemu uniknęliśmy niepotrzebnej antybiotykoterapii.
Synek spisał się na
medal. Naprawdę. W ogóle nie płakał, poddawał się inhalacjom ze spokojem godnym
prawdziwego mężczyzny, do wszystkich się uśmiechał. Mój mały poczciwy zuch.
Tylko spanie za bardzo mu w całym tym zamieszaniu nie wychodziło. Na szczęście po trzech
dniach synkowi poprawiło się na tyle, że mogliśmy wrócić do domu. Nigdy,
naprawdę NIGDY nie cieszyłam się tak bardzo z powrotu do domu :)
Niestety to nie koniec
naszej walki z podstępnym wirusem bo teraz to mama i tata zakichani, zakaszlani
i zasmarkani snują się po domu.
Ale wiadomo, rodzice nie
biorą wolnego, więc po raz pierwszy w swoim życiu choroby nie spędzam w łóżku
tylko z dzieckiem na rękach. Taka mała miła odmiana :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz