poniedziałek, 9 lutego 2015

Rodzice nie biorą wolnego



Dopadł nas jakiś złośliwy wirus, który opanował całą rodzinę. Zaczęło się od synka z którym ostatecznie trafiliśmy w zeszłym tygodniu do szpitala.  

A szpital to jest dopiero historia. Najpierw z chorym dzieckiem i skierowaniem do szpitala musieliśmy stanąć w dłuuuugiej kolejce innych rodziców którzy przyszli tam ze swoimi chorymi dziećmi.
Kiedy już dostaliśmy się do okienka okazało się, że wcale nie musieliśmy tam stać i pewna miła pani zaprowadziła nas tam gdzie trzeba. Potem, ze skierowaniem na oddział pulmunologiczny trafiliśmy na oddział gastroenterologiczny bo tylko tam było wolne miejsce. Choć tak naprawdę nie leżeliśmy na tym oddziale, bo nasz pokój znajdował się na oddziale endokrynologicznym. Na szczęście bo nie wiem jak wam, ale mnie oddział gastroenetrologiczny kojarzy się z biegunką. Z dużą ilością biegunek.

A więc lekarze z gastroenterologii, pielęgniarki i pokój na endokrynologii, toaleta dla mam przy wejściu obok szatni, czyli jakieś 15 minut na to żeby tam dojść, zrobić swoje i wrócić :) W pokoju ze 35 stopni bo ktoś zapomniał założyć to pokrętło do regulacji temperatury, a z pokoju nie za bardzo można wychodzić bo my zawirusowani, a na endokrynologii głównie dzieci z cukrzycą, czyli bez infekcji i lepiej żeby ich nie zarazić.  Noce na fotelach razem z dwoma innymi mamami, a na drzwiach do oddziału kartka „zakaz wnoszenia foteli łóżek i materacy” :)

Ale pomijając wszystkie te niedogodności i absurdy polskiej Służby Zdrowia opieka naprawdę dobra. Panie pielęgniarki bardzo pomocne, zaglądały do nas po kilka razy w dzień i w nocy. Lekarze komunikatywni (może dlatego że to szpital pediatryczny), diagnozę postawili na podstawie wyników badań a nie własnego widzimisę, dzięki czemu uniknęliśmy niepotrzebnej antybiotykoterapii.

Synek spisał się na medal. Naprawdę. W ogóle nie płakał, poddawał się inhalacjom ze spokojem godnym prawdziwego mężczyzny, do wszystkich się uśmiechał. Mój mały poczciwy zuch. Tylko spanie za bardzo mu w całym tym zamieszaniu nie wychodziło. Na szczęście po trzech dniach synkowi poprawiło się na tyle, że mogliśmy wrócić do domu. Nigdy, naprawdę NIGDY nie cieszyłam się tak bardzo z powrotu do domu :)

Niestety to nie koniec naszej walki z podstępnym wirusem bo teraz to mama i tata zakichani, zakaszlani i zasmarkani snują się po domu. 

Ale wiadomo, rodzice nie biorą wolnego, więc po raz pierwszy w swoim życiu choroby nie spędzam w łóżku tylko z dzieckiem na rękach. Taka mała miła odmiana :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz